niedziela, 1 kwietnia 2018

Wstyd

Co czułam? Jakie to emocje i ile bólu? Czy mogę to powiedzieć, przybliżyć, dać poczuć może jakimś zrozumieniem... jak to jest... czy mogę zważyć i odmierzyć rytmem serca tak by przekazać. Upiec ciasto słowem i dać zasmakować... by zaspokoić ciekawość. I dać więcej...

To prawda. Zrobiłam to. 
Zabiłam.

Zabiłam jak tylko mogłam najskuteczniej - do ostatniej komórki niszcząc. Do zupełnie końcowej oznaki życia – zabiłam. Z determinacją i w pozbawieniu człowieczeństwa – kładąc na szali całą swoją siłę na równi z rozpaczą i niemocą… utłukłam ścierwo jak tylko byłam w stanie. 
Pytasz jak to jest... i oczekujesz opowieści pełnej zacięcia, determinacji i dumy. A we mnie jest tylko wstyd, zniewolenie kolejnym gwałtem i pustka tamtych dni. Pełna pokonania i strachu. Przerażenie - tak wielkie, że wypełnia ołowiem każdą komórkę płuc i nie ma siły krzyczeć. Łzy? Po pewnym czasie nie ma nawet ich...
Nie czuję w sobie winy. Wcale. On był jak jemioła na drzewie rozrośnięty. Mój wróg przebiegły. Latami zapuszczał korzenie nie mówiąc nic. Ani słowem się nie zdradzidził, że ma zamiar, że chce, że jest oto tu i teraz. Nie uprzedził, że będzie kolonizować, zajmować moją własność i wysiedlać mnie, karczować, trzebić, torturować, pozbawiać wszystkiego… po prostu przyszedł. Po cichutku całkiem. Nie wiem skąd i nie wiem dlaczego, choć tyle razy zadawałam te pytania. Pojawił się i rozsiadł w mojej posesji jakby jego była.  Powoli, metodycznie, konsekwentnie i z pełną premedytacją dzień po dniu powiększał terytorium. Zagarniając jak typowy terrorysta bez pertraktacji. Każdy skrawek przestrzeni jaki miał na wyciagnięcie siebie zawłaszczał. Okruch po okruchu - nie pytał czy może tylko brał jak swoje. Nie. Początkowo nie bolało. Nie wiedziałam, że jest...
A potem któregoś dnia wyłączył mój mózg na chwilę. Nie do uwierzenia? Ale tak było właśnie, jakby włącznikiem światła zrobił pstryk i zapadła ciemność. Nie widziałam nic i nie słyszałam. Nie bałam się, bo przytomności nie miałam wcale. Na chodniku mijana ludźmi przechodzącymi z przyganą lub z odrazą – bo taka leży pijana… Nie podniósł nikt, nie przystanął, nie zastanowił się… Wyroki zostały wydane.
Wtedy pojawili się ludzie w białych fartuchach i obejrzeli debatując jak politycy. Radzili co ze mną zrobić. Ze mną! Nie z nim rozrośniętym ponad miarę co się rozpanoszył wprowadzając całą swoją rodzinę... Nie z nim... Ze mną! On w ukryciu sobie siedział i śmiał się w kułak patrząc na skutki swojej działalności… Potem zdecydowano rozpoznanie wroga. Wtedy poczułam pierwszy raz paletę czerni w sobie – jakbym była kieliszkiem wypełnionym winem o atramentowym odcieniu i z nutą goryczy smaku. Badania, wyniki, nowe metody... 
Pierwszy raz wyraźnie poczułam obecność – te obce komórki co kolonizowały mnie podstępnie, gdzieś w moim ciele. Zastanawiałam się, mimo tego całego bagażu strachu, czy można polubić niechciane. On bez zastanowienia wyszarpywał mnie egoistycznie. Ale przecież żył we mnie zrodzony moim ciałem - wypaczonym, zniekształconym, ale własnym...
Kiedy odebrałam wyrok napisany… czerń która we mnie była osiadła na ściankach kieliszka mojej duszy i spłynęła gęstym ulepkiem po ścianach wnętrza. Tworząc warstwę wytłumienia… nawet słońce się gdzieś wtedy skryło – może nie lubi barwić sobie palców atramentem. Limit czasu. Krótki - niech pomyślę o ważnych sprawach, bo potem może zabraknąć. Widziałam lusterko przed oczami i zobaczyłam też jego - mojego wroga. Niewidzialnego, ale ze mnie powstałego. Widziałam strach - obejmował mnie silniej jakbym była jego kochanką. Rozrósł się w gardle silną pięścią zaciskając obręcz na mojej szyi odciął dopływ tlenu. 
A on? On żył we mnie  zasiedlając nowe połacie tkanek. Nic sobie nie robił z tego, że w świetle i jawnie, że już wiem. Nie czuł żadnej różnicy – chciał tylko być i brać więcej. Za wszelką cenę. Mądrzy ludzie powiedzieli mi, żebym się poddała. Że silny jest zbyt i rozrośnięty mackami zajął moje ciało w takim stopniu, że stało się jego. Całkiem pozbawiając mnie aktu własności na siebie samą – bo przez zasiedlenie przynależnego ciała stałam się własnością cudzą. Bezwolna i posłuszna - jak wytłoczka, foremka do zapełnienia nie swoją treścią.
Wtedy coś we mnie pękło. Jakby napięta struna gitary przy strojeniu była zbyt mocno naciągnięta… płakałam czując, że mnie nie ma już. Nie istnieję zjedzona całkiem, przerobiona tylko na mutację tkankową. Złorzeczyłam całemu światu, przeklinałam, skamlałam, wyłam, krzyczałam do zdarcia gardła, do krwi, do bólu. Przeklinałam zapalczywie - cały słownik wyrazów niecenzuralnych zużyłam wielokrotnie, by w końcu zamilknąć bez słów zupełnie. A zaraz potem wpadłam w otchłań strachu… pogrążeniem. Płakałam... Obdzierałam się z resztek czegokolwiek co mogło przynieść siłę, wkładając w siebie tylko niemoc i brak przyszłości – limitem krótkiego dystansu dni policzonych. Przyszło wtedy cierpienie, przyszło zwątpienie tak silne, że oddech przestał wypełniać powietrzem a wlewał tylko smołę w płuca, przyszedł brak człowieka. Pokonana całkiem, pozbawiona kształtu siebie, wypełniona tylko nim – co nie potrafił okiełznać apetytu na mnie. Słaba tak bardzo… na kolanach i czołgając się w sobie powiedziałam – nie. W sobie głęboko, na samym dnie, odnalazłam źdźbło. Nasionko maleńkie, wątłe i kruche. Poczułam, że nie mogę, że nie dam się pozbawić planów, marzeń, myśli… przecież ja jeszcze tyle rzeczy miałam do zrobienia. Nikt mi w tym nie mógł przeszkodzić – nawet jeśli uważał się za niepokonanego. Nawet jeśli stawał się mną beze mnie.
Poszłam na tę wojnę wcale nie z wyboru. Z jego braku bardziej - nie wiedząc na co się porywam. Z całym arsenałem i niedowierzaniem personelu medycznego, który poklepał po plecach i życzył szczęścia z krzywym uśmiechem. Na twarzach bez wiary. Poszłam zupełnie sama… Nie wiedząc jak, krążąc po omacku, bez celownika,  bez amunicji. Biłam się w panice, zagryzając zęby z bólu i pokonania, w zwątpieniu, w bezsilności… wytoczyłam wszystkie działa – nawet te, które całkiem logiki pozbawione były... 
Chcesz zobaczyć niezłomny obrazek heroizmu i mnie jak zatykam flagę zwycięską na szczycie gdzie jego trup... Ale to wygladało zupełnie inaczej. 
Pełne było wątpliwości i upadku, braku człowieczeństwa a wypełnione zranionym zwierzęciem, które skamli by dobić, bo nie da rady się już czołgać.  Wyrywałam paznokcie, by nie czuć bólu a jednocześnie modliłam się do niego, by już odebrał wszystko, by się nie pastwił, bym nie czuła jego zapachu jakim przesiąkło wszystko w mojej okolicy. Oddech śmierci - zimny i skoncentrowany lekami. Wypociłam całą siebie - resztki człowieka jakim byłam. Zwinięta w kłębek na podłodze z ręcznikiem w zębach, by krzyku nikt nie słyszał... Do skrajów siebie była we mnie nienawiść i błaganie. Obojętność na wszystko co kiedyś stanowiło treść mojego życia... zegar, który nagle zaczął wyznaczać kolejne fiolki ulgi jedynie, po których przez chwilę było możliwiej... Mój wróg. Jedyny mój przyjaciel. Zasiedlił ciało bólem odłączając działaniem liczne tkanki, wgryzł się we mnie i zjadał mnie żywcem. Obdzierał ze mnie samej jak pomarańczę ze skórki – odbierał emocje i dawał ich nadmiar jednocześnie. Przyniósł bezsilność i godziny całe bezsenności prowadzące wąską uliczką bez wyjścia do rezygnacji, w wypełnieniu jedynie pokonaniem zbyt silnym przeciwnikiem. Pełzając po podłodze, zwinięta w kłębek z bólu, zmęczona do skraju możliwości miałam w sobie rozpacz i sprzeciw. Krótkie „nie” szeptane resztką słów w ostatnich czystych komórkach ciała. Miałam upodlenie, zwątpienie, stratę, samotność, strach i ból i to jedno zacięcie, które mozolnie pazurami wyrywało mu żer z ust. Nikt,  żaden nikt – poza mną jedną - mu nie przeszkadzał. Może dlatego, że wciąż żyłam. Pozbawiona sił, urody, wychudła, obolała, sfrustrowana, załamana… ale żywa. Może dlatego… że byłam niepokorna choć na kolanach... wyniszczona. Że potrafiłam...
Tak, to prawda jest - zatłukłam go na śmierć. Własnymi metodami. Nie podniósł się już. Nie wstał, choć zostawił cień swojego we mnie istnienia. Gdybym dziś stanęła z nim ponownie oko w oko zrobiłabym to jeszcze raz - bez drgnięcia dłoni, bez zająknięcia, bez zmrużenia powieki choć mam świadomość tego z jakim upodleniem i bólem się to wiąże i jak bardzo mało jest wtedy dumy i patosu. Dlatego nie pytaj mnie o mój wstyd  przeczołgany po podłodze limitem wygranym ze śmiercią. W którym jest tylko słabość i bezsilność.
Ale wiedz...
Że dziś zabiłabym go również.  
By żyć.

Tomasz Alen Kopera - J13
(http://alenkopera.com)

2 komentarze:

  1. Symboliczna wręcz wymowa w dniu zmartwychwstania, nie tylko dla tych, co wierzą.
    Trzymam kciuki, byś nie musiała walczyć więcej...

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. W życiu walczymy o różne sprawy - ich wymiar jest zależny od naszego wyboru lub czasem jego braku. Nie da się żyć bez walki. Nieważne jak ciężką zdarza się ona być. Ważne co z niej wynosimy i czego nas uczy.
      Życzę każdemu, by z potyczek życiowych wynosił jak największą wartość dla siebie i nie tracił wiary. Nawet kiedy jej brak we wszystkich wokół.
      Bez Oparcia beznadzieja niektórych doświadczeń zalewa jeszcze mocniej.

      Usuń