Wtapiam się - tak niedorośle - w tezy na mój temat. Które są niewystarczające zupełnie, bo wysnuwane na podstawie ubrań jakie zakładam każdego dnia. Cukierkowych, uśmiechniętych i pustych w prawdę. Nikt nie chce stanąć w obliczu jakie mam, bo wygodniej jest kiedy idzie się po białym puchatym dywanie, bez zimna podłogi lub węgli rozpalonych co parzą stopy. Więc gram. Niezbyt umiejętnie ale i tak wszyscy słyszą muzykę. Moich paranoi ubranych w piękne słowa i uśmiech. Co kaleczą duszę tak mocno, że jest jak postrzępiona wiatrem chorągiew zatknięta kiedyś na szczycie a teraz zepchnięta w otchłań głęboką tych warstw, gdzie nikomu nie chce się chodzić.
Skulona przy ścianie trwam - bo podobno potrafię.
I przychodzą by się karmić tak jakbym potrafiła ten chleb upiec, o który proszą. Więc daję na ile mogę. Kurczę się coraz bardziej i znów patrzę w drżące ciało nadziei - niepewne swego istnienia ale nie do zabicia. Zaraża mnie i od nowa pasie pustostany w głowie głupim sercem, które zupełnie pozbawione rozsądku garnie się by czuć. Pomimo wszystko. Pomimo, że tyle razy było myszą złapaną w tą łapkę co mocno zatrzasnęła w pół tchnienie ostatniego jeszcze oddechu miłości co już dawno przebrzmiał ale jeszcze trzymany za skraj sukienki nie wyrwał się ostatecznie. A potem sypie się jak pył ze spalonego zdjęcia. I znów gotowe powoli jest na kolejny policzek.
Następny poranek - zaciemniony bez gwiazd, bo ktoś zdmuchnął świece więc przestały dawać światło. Szukam...
szukam znowu szczęścia co jest jak te okruchy pozostałe z ciasta drożdżowego na święta - już czerstwe odrobinę - co się je strąca nieuwagą ze stołu a one spadają na podłogę jakby się chciały uczepić czegoś, by nie zginąć zupełnie.
Oddycham. I chcę wierzyć...
ale tak naprawdę płaczę, popadam w fobię i kroję serce do krwi.
Nie zawsze wszystko potrafię powiedzieć, bo sztywny gorset trzyma drutami żeber rozgorączkowane czucie - zamknięte. Czasami próbuję udawać, że mnie nie ma i wtedy duszę się jakbym nie umiała pływać i woda zalewa mi oczy kryształami soli rzeźbiącymi skórę i zamykam się na cztery spusty w klatce bez okien, gdzie są tylko myśli bez klamek. Otaczają mnie i sprawiają, że gubię drogę bez latarni morskiej na brzegu co wyznacza kres.
Mam. Skrzydła i kulę u nogi. Te wzloty i upadki co sprawiają, że strach jest.
Bo nie wiem wcale. Nie mam pewności żadnej.
Czy to wystarczy, by mnie kochać...
Vincente Romero Redondo
(https://pl.pinterest.com/pin/289426713536010466/)
Ludzie na zewnątrz nic nie muszą wiedzieć. A wrażliwe serce wystarczy, by Cię kochać. Prawdziwe, mięsiste serce, a nie to z kamienia, którym szczycą się ludzie na wyżynach swej jakiejś tam doskonałości.
OdpowiedzUsuńKochać siebie jest niezwykle trudno a co dopiero kogoś innego - tylko dlatego, że jest. Nikt nie jest doskonały - a miłość pozwala zauważyć niezwykłość tych wszystkich niedoskonałości. Pod warunkiem, że ma się szczęście jej doświadczyć z właściwą osobą.
UsuńTak czasem miewamy, skrzydła i kulę u nogi.
OdpowiedzUsuńGdzieś przeczytałam zdanie, że ludzie, którzy często się śmieją, tak naprawdę plączą w środku...
Przekonanie otoczenia o radości i poukładaniu w sobie jest proste - wystarczy się uśmiechać. Potem wszyscy są zdziwieni - bo to była przecież taka szczęśliwa osoba...
UsuńMiało być "płaczą", przepraszam...
UsuńDomyśliłam się. :-) Sama mam problem z literówkami nieustanny.
Usuń