środa, 15 stycznia 2020

Przytulone myśli

Wiatr dotyka moich włosów – zamykam oczy. Czuję twoje palce wplecione w kosmyki. Delikatne… czy wiesz, że jedną z największych pieszczot jakie można dać jest czesanie włosów? Potrafisz to robić w sposób, w który oddychasz, kiedy jestem blisko. Miłość… wlewana każdym ruchem w sam środek czucia – zbierana zachłannie po kropli. By nie uronić ni drobiny.

Miłość… gdzie ona mieszka, kiedy już jest? Przyjęło się, że w sercu, bo to najważniejszy organ zasilający całe ciało – najważniejszy życiodajną siłą, więc słuszny dla domu dla takiego niezrozumiałego zupełnie czucia, które tyle daje. I tyle odbiera… Serce… ale czy tak jest? Kiedy gdzieś w brzuchu grasują motyle nagłymi ruchami skrzydeł wzmagającymi się pod spojrzeniem twoich oczu – czy to właśnie dotyk tego uczucia? Kiedy słodycz zalewa potylicę kołysaniem nagłym i miękną nogi tak, jakby cały kościec ulegał nagłemu zatopieniu w drganiach delikatnych o sile lawiny… a żebra, które duszą powietrze w płucach, kiedy już wiem, że za chwilę nie będę cię widzieć, bo autobus zamknie drzwi i odjedzie ze mną, a ty wrócisz w innym kierunku unosząc wszystko, co dla mnie ważne. Irracjonalność, kiedy w takiej chwili chcę wysiąść natychmiast na następnym przystanku lub światłach czerwonych najbliższych i biec z powrotem do twoich ramion. A może w dłoniach kryje się pomieszczenie dla tego ogromu, bo one też czują niezdjęty z ciebie dotyk wyraźną potrzebą i po opuszki palców drżą na myśl… o ciepłym aksamicie twojej skóry. Może jeszcze w innym zakątku mnie mieszka to całe zamieszanie… więc czy tylko serce?

Miłość. Tak często określana mianem słodkiego batonika. A przecież chciałam zawsze jej goryczy. Wiedząc, że pełnia jej smaku to też ból. Głęboki i rozpostarty skrzydłami we wnętrzu duszy gorejącej potrzebą kochania bez kresu. Bez istnienia horyzontu. W zawierzeniu tak głębokim, że wszystko w nim ginie, by narodzić się w spełnieniu. Gorycz najpiękniejsza, co przynosi zatopienie całkowite do samej słodyczy jej czucia. I pełnia nagości. Nie tylko ciała – to jest proste i nie wymaga niczego poza zdjęciem ubrań. Prawdziwa nagość to danie ci siebie takiej jaką jestem, kiedy nie ma przy mnie nikogo. Kiedy wychodzę wszystkimi lękami i troskami, bólem nagromadzonym od lat, kiedy staję się zupełnie bezbronna w prawdzie tak głębokiej, że nie widać jej dna. W poczuciu, że można tak – bo nie ma ryzyka. Nie będzie krzywdy, bo dzieje się zrozumienie tak dotkliwe, że zachłystuje aż i można utonąć poddając się zupełnie. Chodziłeś już po mnie takiej. Choć jeszcze czekają te korytarze najciemniejsze, w których nigdy nie było nikogo. Nawet ja unikam ich stopami… a jednak potrafisz ich dotknąć – nie wiedząc. Wrażliwością kruchą w tobie. Tą, do której nie umiesz jeszcze się przyznać nawet sobie. I twoje palce delikatne, co niedotykiem dotyku zbierają… otwierając tyle ukrytych drzwi, by dalej przejść. Taka miłość, która pozwala na wszystko...

Pielęgnuję z troską wszystkie te odcienie – niczym osiemnaście barw zieleni, które widzę przecież bez wysiłku wokół. I patrzę jak piękne jest życie, które tak daleko ucieka od doskonałości. Złożona koronka misternego haftu, co potrafi piołunem przyprawić każdy dzień. Ale jednocześnie sięgam na ten stół, na którym leży dar kochania i karmię się najpiękniejszym smakiem słodyczy. Bo miłość to nie tylko skrzydła. Czasem to gwóźdź wbity w sam środek kręgosłupa, co potwierdza zaufanie, kochanie wbrew i pomimo każdego ale… bezwarunkowe. Dla istoty bycia razem. A czasem miłość to kula u szyi co ciągnie w dół z taką siłą, że można tylko leżeć. I tak istotne jest wtedy, by wiedzieć. Mieć pewność, bycia razem pomimo. Każdego pomimo.

I czasem urągam wszystkim bogom tego świata w zapomnieniu… że przecież prosiłam o całą paletę barw czucia. By czuć prawdziwie. Urągam, że kiedy już dostałam wszystko nagle gilotyna ścięła czas. Przystankiem nagłym, na którym nie ma żadnego tramwaju. Tylko wiatr jest co przynosi z daleka twój dotyk. Nawet rzeka nie dotyka twoich dłoni, więc nie ma w niej listów, są tylko wodorosty. A słowa… dochodzą jednak jakoś obejmując mnie w twojej trosce. I potrzebie przytulenia – mnie i ciebie.

Życie to nie ciągłe rozmienianie na drobne w poszukiwaniu coraz nowszych dóbr co dadzą szczęście. Przecież szczęście to coś, co zbiera się jak rosę o poranku z pajęczyny, gdzie osiadło nagłą mgłą przyniesione. Ulotnym doznaniem. I tak. Potrafię je znaleźć błądząc jak ociemniała w tych ciemnych korytarzach, w których gasną latarnie nagłymi decyzjami. Nie moimi, ale młotkiem przybitymi do mojego kalendarza… bo wiesz…

Jesień. Spadających liści przynosi też słońce. Oczekiwaniem na odrodzenie, kiedy tylko będzie można poddać się żywiołowi znów. Bez ograniczeń już teraz. I wtedy ten dom, ten stół i szklanki z herbatą pełne gorącego uczucia będą budzić poranki. Staną się nie snem, ale istnieniem. Całkiem spełnionym. Taka codzienność, do której tęsknię całą sobą – we wszystkich osiemnastu odcieniach. Bo wiem, że w tym kryje się sens istnienia. I wiem, że chcę go odkryć z nikim innym niż znalezionym, który jest. Nie martwię się żadną trudnością – choć wiem, że będą. Bo liczy się tylko razem. Nic innego nie ma znaczenia.

Jestem więc pełna teraz tych wszystkich ciemnych kolorów i ich smaku. Z wierzeniem, że słodycz wielkimi łyżkami zostanie dodana niedługo. Jestem pełna. Przyjmując. Każdy dzień wypełniony ulicami i ludźmi bez znaczenia. I tymi, którzy są blisko – trzymając za ramiona moje rozdygotane tęsknoty… i zbieram kartki kolejnych dat mijaniem, nie robiąc planów krótkotrwałych. Przytulona do twojego policzka patrzę w oczy. Te głęboko miodem wypełnione, w których odbija się moja wiara. Wiem.

Wiem doskonale. Że kiedy się kocha nie jest istotne, gdzie mieszka to uczucie. Nie ma znaczenia, że historia, którą piszemy to nie opowieść pełna cukierków. Bo prawdziwa intymność polega na mocnym trzymaniu za dłonie, wtedy przede wszystkim, kiedy wokół wszystko sprzysięgło się, by dać zwątpienie. Nie mając świadomości, że kiedy się dotknęło prawdy o miłości nie można jej zabić. Jej gorzki smak wypełnia kubki smakowe dużo mocniej niż lukier. I daje więcej. Cementując najmocniejszą zaprawą wspólnych przeżyć. 
Zamykam oczy. Tak łatwiej spacerować po niebie, którym dla mnie jesteś. Stawiam stopy ostrożnie po pieprzu, piołunie i cukrze, by nie uronić ani chwili. Idę. 
Otwórz mi drzwi.
 
Karol Bąk - Żar
http://karolbak.com/


4 komentarze:

  1. Jeśli są nie tylko cukierki i wieczne lato, to tym bardziej poznajemy drugiego człowieka i samego siebie...

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Poznanie jest możliwe na tyle na ile można zweryfikować - siebie czy innych przez doświadczenie.

      Usuń
  2. Miłość może zamieszkać wszędzie jest elastyczna, pomysłowa, tolerancyjna i kreatywna :)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Miłość jest. Wokół nas i w środku. I może dlatego trudno się jej poddać. :-)

      Usuń